Niezależnie od czasów zawsze lubiliśmy się popisywać – brylować w towarzystwie, trochę „przyszpanować”, wykreować się na trochę lepszego, trochę mądrzejszego lub trochę bogatszego niż w rzeczywistości. Współcześnie tego typu autokreacja przybrała wyjątkową formę – dostaliśmy bowiem do rąk cudowne narzędzie, dzięki któremu bez ryzyka kompromitacji, możemy stworzyć siebie w oczach innych zupełnie od nowa, czasami poważnie naciągając prawdę. Facebook – wystarczy ustawić sobie odpowiednio listę zainteresowań, pododawać kilka mądrych cytatów, dorzucić parę adekwatnych, ale podrasowanych zdjęć, zamieścić masę postów na tablicy, a starzy znajomi powiedzą „wow!” i pokiwają z uznaniem głową.
Media społecznościowe są wymarzonym miejscem dla tych, którzy chcą się pokazać. Być może gdzieś indziej, na żywo, przy okazji spotkania klasowego czy rodzinnej imprezy nikt by na nich nie zwrócił uwagi, nie zostaliby wysłuchani lub zbyci machnięciem ręki. Teraz mają głos – mogą wrzucić jakieś zdjęcie, zmienić status, a 500 znajomych plus znajomi znajomych, a może jeszcze jacyś przypadkowi odwiedzający o tym usłyszą. Silna pokusa wykreowania siebie na kogoś lepszego niż w rzeczywistości może zostać tu zrealizowana bez ryzyka, że ktoś się dowie, że ktoś zdemaskuje takiego delikwenta i przyłapie na kłamstwie. Jeśli będę odpowiadać na wpisy znajomych lub brać udział w dyskusji na temat, na który tak naprawdę się nie znam – zawsze mogę przecież skorzystać z pomocy google’a i z miejsca zamienić się w specjalistę. Od polityki, od historii, od sportu, od muzyki, czy właśnie od literatury.
W internetowym świecie świetnie rozwijają się snobizmy. To właśnie na Facebooku najchętniej dzielimy się swoim zorientowaniem w danym temacie, swoją wiedzą – i nikt nam nie udowodni, w jakim stopniu ta wiedza jest powierzchowna. Są tacy, którzy uzupełniając listę zainteresowań, w zakładce „ulubione” wrzucają książki i autorów ledwie „liźniętych”, nie doczytanych do końca, w ekstremalnych przypadkach nie przeczytanych wcale, z tego powodu, że ci dobrze wyglądają na profilu, dobrze świadczą o jego właścicielu. Ci sami chętnie dołączają do akcji typu „czytam bo lubię”, bądź „nie czytasz, idę z tobą do łóżka”, by wykreować się na intelektualistę, który nie tylko jest fajny, luźny, można z nim pogadać i się napić, ale czyta również książki! A to przecież nie każdy robi, to wymaga wysiłku i IQ.
Głośne badania Biblioteki Narodowej z zeszłego roku, które wykazały, że aż 56% Polaków nie sięga do żadnych książek, a 46% nie czyta nawet krótszych tekstów (choćby tego, który właśnie piszę) uderzyła w nas niczym grom i obnażyły intelektualną pustkę panującą wśród naszego społeczeństwa. Tym lepiej obecnie jest być uważanym za czytającego. Bo to wyróżnia, sprawia, że idziemy pod prąd, jesteśmy na wyższym poziomie, nasz status społeczny rośnie. Problem w tym, że książki naprawdę wymagają czasu i poświęcenia. Pochłaniają długie godziny, które niektórzy z szpanujących swoim intelektualnym trybem życia wolą spędzić na Facebooku właśnie. W dzisiejszym świecie półśrodków i ekspresowych działań, krótkich postów i statusów, czynności, które ”kradną” czas są coraz trudniejsze.
Fakt zaistnienia snobizmu na czytanie jest mimo wszystko dobrym znakiem. Okazuje się bowiem, że ludzie wstydzą się nie czytać. I choć niektórzy z tego powodu wrzucą na Facebooka cytat autora, po którego nawet nie sięgnęli, to inni naprawdę wezmą do ręki książkę. Będą z nią chodzić pod pachą, położą w widocznym miejscu w domu – by inni widzieli – ale być może ją również przeczytają.